Aby zacząć od początku trzeba się cofnąć do maja 2001 gdy trasa została
oficjalnie ogłoszona. Oczywiście pomiędzy osobami najbardziej
zaangażowanymi informacja ta krążyła już od jakiegoś czasu.
Wszystkim zainteresowanym wieści o zbliżającej się trasie
przybliżały ówcześnie Insight Site i ModernMode
(przypis: obecnie ModernMode to depechemode.pl, a
Insight Site nie istnieje). W tym czasie ModeOnTheRoad
dopiero raczkowała, ale nie to było istotne. Najważniejsze, że
depeche MODE po 16 latach znowu zawitało do naszego kraju.
Początkowo nieśmiało zaczęliśmy się kręcić w pobliżu sceny, aby
wejść na nią, gdy tylko będzie okAsia. Zachowywaliśmy się jak dzicy na widok
odkrywców, wokół których kręcą się tubylcy, to bojąc się, to przełamując strach.
Nie wiedzieliśmy, że dla ekipy technicznej byliśmy ludźmi od lokalnego
promotora, a więc sprawdzeni, a więc swoi. Gdybyśmy chcieli to moglibyśmy łazić
po cały terenie sceny bez ograniczeń. Jednak my w swojej nieświadomości sami się
ograniczaliśmy. Dla nich to nie było problemem. Buszowaliśmy właśnie gdzieś
pomiędzy truckami. W pewnym momencie technicznym udało się na chwilę odpalić
nagłośnienie. Z paczek popłynęła linia bassowa do
Halo [84], trzeba było
zobaczyć nasze miny, ciary mieliśmy na całym ciele, te głębokie, przenikające
dźwięki powaliły nas dokumentnie. Zanim dolecieliśmy i pomyśleliśmy o tym, żeby
to nagrać, wstęp do
Halo [84] się skończył i popłynął podkład do
Walking In My
Shoes [84] również z początkiem linii bassowej. Na tej pustej przestrzeni, w
względnej ciszy brzmiało to powalająco.
Ja miałem jeszcze jeden problem. Otóż mój bilet na
pierwszy koncert berliński, lakonicznie mówiąc, został unicestwiony
przez siły niezależne ode mnie. Szedłem więc na koncert z nadzieją, że
konie nie będą chcieli za dużo za nowy bilet. W tym momencie po raz
pierwszy historia życia z hotelu Bristol ujawniła swoje bonusy. Przyszedł z pomocą
Jack.
Jego ciężka noc poprzedzająca jeszcze warszawski koncert opłaciła
się:-) Finał był taki, że dzięki przeżyciom i przysłudze
wyświadczonej kilku osobom z otoczenia zespołu, m.in.
Ivan Kushlick
(Tour Manager) miał wobec Jacka mały dług, który, jak się później
okazało, odebraliśmy z nawiązką. Jack zadzwonił tam gdzie miał
zadzwonić:-) I udało się! Bilet miał czekać na mnie w kasie
Amfiteatru. Do biletu miał być jeszcze dołączony pewien bonus...
W tym momencie nasza grupka trochę się rozlazła.
Karaś z Turystą sącząc
kolejnego Fostersa odkryli, że prawdopodobnie pokój wychodzący
bezpośrednio na placyk i w którym były otwarte drzwi, to garderoba
Dave'a. Panował tam straszny burdel :-) Jednak mimo to, byliśmy w
stanie rozpoznać na wieszakach kilka kamizelek i marynarek :-)
[łatwo można było odróżnić ciuchy, o dziwo Karaś rozpoznał tam
również charakterystyczną kamizelkę z
poprzedniej trasy gotową do
użycia]. I wszystko to właściwie na wyciągniecie ręki... Ach,
dlaczego nie pozwolili nam robić zdjęć...
I jest, stało się. Najpierw zamajaczyła jego postać gdzieś w oddali
za szybą, a za chwilę wyszedł. Był ubrany w tą samą kurtkę
skórzaną, jaką miał na filmie do
It's No Good
[83] wyświetlanym na trasie, pod
nią biała bluza. Do tego niebieskie dżinsy-dzwony i buty oczywiście
na obcasie (prawdopodobnie koncertowe już). W ręku trzymał torbę z
wielkim logo Adidasa :-). Na marginesie: chyba musiał chwilę
przedtem brać kąpiel bo miał jeszcze mokre włosy :-) Roześmiany
stanął dosłownie kilkanaście centymetrów przed nami, tak blisko, że
widzieliśmy nawet dziurki po kolczykach w uszach :-).
Muszę przyznać, że w Monachium ochrona działała bardzo sprawnie.
Jeden z Niemców, który nagrywał (jak sam mówi) wszystkie niemieckie koncerty z
tej trasy musiał się pożegnać ze swoją kamerą. Po drugim numerze pojawił się z
pod ziemi ochroniarz i zarekwirował sprzęt. Mnie udało się tylko schować
mikrofon za siedzenie. Drugiego dnia było jeszcze gorzej. Cóż takie życie. Ale z
drugiej strony poznałem Polaków z Wałbrzycha, którzy przenieśli lustrzankę. Wiadomo Polak potrafi :-))).
Część załogi również z nadzieją, że zakupi bilety. Parę osób jechało
na pałę. I tu mała dygresja... Podczas poprzednich koncertów, które
miałem okazję widzieć normą było to, że koni z biletami było w brud.
Do tego stopnia, że jak ktoś wytrzymał do zakończenia występu
suportu, to mógł nabyć wjazd na koncert za 50-55 DEM. Sam osobiście
zaczynałem pluć sobie w brodę, że musiałem wykosztowywać się, płacić
haracze za to tylko, że chciałem zobaczyć zespół, a bilety musiałem
opłacać przelewem, płacąc przy okazji haracze firmie wysyłkowej,
mojemu bankowi i bankowi w Germanii. No ale cóż człowiek uczy się
przez całe życie... ;-))). Tymczasem po przyjeździe pod Arenę
okazało się, że biletów u koni za wiele nie ma.
Kiedy skończyła się pierwsza cześć, przyszła pora na nas. Po chwili
milczenia zaczęliśmy śpiewać Everything Counts i
tak, aż do wejścia Martin'a na scenę. Od razu
wydało się dziwne, kiedy wszedł bez gitary. Wystarczyło jedno
spojrzenie na siebie, i wiedzieliśmy że ten Pan coś kombinuje. I
rzeczywiście zamiast
Home [83] usłyszeliśmy
World Full Of Nothing [1]. Płynnym niemieckim Martin
zakomunikował, że ponieważ jest to ostatni koncert, to ma dla nas
coś specjalnego. Jeszcze większe było nasze zdziwienie, gdy po
World Full Of Nothing [1] Martin zagrał
Home [83]. Po
raz kolejny ten Pan nas zadziwił na tej trasie. Jego biała i proste
uzębienie świeciło ze sceny, podkreślając radość jaką miał z faktu
wykonu tego numeru i zaskoczenia nas.